Nie wiedzieć czemu, ale ten dzień wydawał mi się dniem jesiennym. A był dopiero kwiecień. Chodziliśmy sobie z Lubym po ulicach Ikebukuro i rozmawialiśmy. Zwyczajne spacerowanie. Bez nacisku na zwiedzanie, szukanie czegoś. Ot, normalny dzień. Jeden z moich ostatnich w Tokio.
Idziemy sobie, idziemy aż tu nagle dziwny budynek - dziwny ponieważ malutki w stosunku do wieżowców. Co to? - pytam. Luby wyjaśnił, że to stara apteka, której właściciel prawdopodobnie odmówił sprzedania swojego kawałeczka ziemi. Została więc szczelnie obudowana. Teraz już i tak nie działa i stoi pusta.
W końcu po kilku godzinach chodzenia kiszki zaczęły wygrywać nam w brzuchach różne wariacje marsza i chcąc nie chcąc nastąpił ten straszny moment kiedy człowiek jest już na tyle głodny, że zaczyna go wszystko irytować. Problem w tym, że nie podjęliśmy wcześniej żadnej decyzji co do tego, co i gdzie będziemy jedli. Jak pewnie dobrze wiecie, jak czuje ssanie w żołądku to trudno się myśli, a co dopiero coś wymyślić, przedyskutować i ustalić. Tym razem jednak obeszło się bez sprzeczek, bo oboje wpadliśmy na ten sam pomysł - SUSHI! Żeby jednak nie było zbyt gładko i prosto musiałam wymyślić utrudnienie. Mianowicie wymyśliłam sobie, że skoro już idziemy na sushi to niech to będzie fajne miejsce i w związku z tym niech to sushi jeździ. Luby się na moją prośbę lekko zafrasował, co wyraził falą skrzywień nosa po czym zawyrokował: idziemy tam!
No to poszliśmy.
I szliśmy.
Mijaliśmy w tym czasie różne przybytki serwujące sushi - od taniutkich do drogich. Kuru kuru sushi jednak brak. Luby już zaczął bąkać coś o wejściu gdzie bądź, bo jeść, ale na szczęście przypomniał sobie nagle o kuru kuru sushi barze i pobiegł tam czym prędzej. A ja za nim. ;)
Restauracja do której dotarliśmy nazywa się Wakataka(若貴). Nazwa ta wzięła się od połączenia imion dwóch popularnych zawodników sumo: Wakanohana i Takanohana.
Restauracja do której dotarliśmy nazywa się Wakataka(若貴). Nazwa ta wzięła się od połączenia imion dwóch popularnych zawodników sumo: Wakanohana i Takanohana.
Jedliśmy, wołaliśmy, jedliśmy i piliśmy. Dużo. Picie było fajne, bo przy każdym stanowisku do siedzenia był kranik z ciepłą i zimną wodą. Można było sobie nalewać do oporu. Bajer. :)
Cóż to była za uczta! :) Wytoczyliśmy się z Wakataka najedzeni, dużo ciężsi i zadowoleni z życia. Sushi jakie dotychczas jadłam w Polsce nie może się z tym (i tym w Nagano) równać! Powoli zaczęło się ściemniać. Postanowiliśmy pospacerować jeszcze trochę, żeby spalić co nieco kalorii po czym odwiedziliśmy sklep ze słodyczami (przepraszam, nie mam zdjęcia) i zaopatrzyliśmy się w tonę różnego rodzaju słodyczy. A co tam! Poniższe zdjęcie jest wykonane po wyjściu ze słodyczowego raju.
Gdyby ktoś miał ochotę się pobawić to tu oto jest link do gry, w której jest się kuchcikiem w restauracji kuru kuru sushi i trzeba sprostać wymaganiom klientów. ;) Wciąga.
Miłej zabawy! :)
Uwielbiam jeżdżące sushi (jak pewnie się już domyśliłaś). I bardzo rozczulają mnie takie archaiczne budyneczki, które wbrew wszystkiemu trwają i przypominają o dawnych czasach - trafiłam na takie i w Ginzie, i w Shinjuku (tam to dopiero dziwnie wyglądały). Są przeurocze. I na pewno są solą w oku naczelnego urbanisty miasta. ;)
OdpowiedzUsuńEh, narobiłaś mi apetytu na japońszczyznę - idę zrobić sobę, bo to chwilowo jedyne japońskie żarcie (oprócz słodyczy i alko), które mam w domu!
Buziaki!
sobie też narobiłam apetytu :P
UsuńJakie smakołyki. :)
OdpowiedzUsuńZaraz odpalę sobie tą gierkę. :D
I jak gra? :D
UsuńMoim marzeniem jest się tam wybrać. Mam nadzieję, że będę mogła je kiedyś spełnić.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam www.nailsmypassion.blogspot.com
No to życzę Ci, żeby się udało! :)
UsuńO, nie. Wkręciłam się w bycie sushi-masterem w grze, haha. I czytając post, szybko przewijałam zdjęcia sushi, żeby się nie katować, ale i tak poczułam, że moje ślinianki pracują jakby bardziej : )
OdpowiedzUsuńJak wybierałam zdjęcia też miałam problem. :D Jeść mi się chciało bardziej i bardziej. :)
UsuńA gra też mnie wciągnęła i grałam aż mi się zaczęło to wszystko mienić w oczach. :P