[PODRÓŻE] Hello Japan - my old friend!




Wylądowaliśmy.

- Nareszcie mogę wyjść z samolotu!!! -zakrzyknęłam do Lubego i zaczęłam się niecierpliwie wiercić. - Ileż można jechać po lotnisku?? Hmm ciekawe czy jest ciepło… Myślisz, że jest ciepło? Mogę już wyjść? Czemu jeszcze jedziemy? O wiem, włączę telefon. – Przyglądam się kolorowym falom na ekranie uruchamiającego się telefonu – Ok! Szuka sieci… nadal szuka… jeszcze szuka… czemu tyle to trwa? – potrząsam z niecierpliwością telefonem – No łącz się cholera, no! - A tymczasem samolot dojechał do rękawa. Jak tylko się zatrzymał wszyscy, jak na komendę, rozpięli pasy. Moje były rozpięte już od paru minut.



- Let me out!!! Ok, idźmy już. Serio… - Luby wstaje leniwie i wyciąga z luku swój plecak po czym zaczyna niespiesznie pakować dobytek. Nie muszę mówić, że ja już dawno jestem gotowa do wyjścia? Spakowałam się mniej więcej godzinę przed końcem lotu, kiedy na mapce samolocik już prawie wisiał nad lotniskiem, a za oknem pojawiała się Japonia: z nudów ogarnęłam siebie i dobytek, poszłam do łazienki – głownie dla zabicia czasu, zjadłam coś, grałam w grę, zaczepiałam Lubego. Nie jest tak tylko z lotami i nie tylko z tym jednym krajem. Tak jest prawie zawsze gdziekolwiek i czymkolwiek jadę. No chyba, że jadę na egzamin czy na jakieś inne nieprzyjemne spotkanie. Wtedy jest dokładnie odwrotnie. ;)

Ok, w końcu wyszliśmy. Nowy terminal, długa droga do odprawy paszportowej. Na szczęście są ruchome chodniki. Jedziemy. Jedziemy i się wydurniamy. Ludzie na nas dziwnie patrzą. Cóż…

Telefon w końcu dał znać, że złapał sygnał z Softbanku więc wysłałam sms’a do domu: „Pozdrowienia z Tokio! Śpijcie dobrze!”. Chwilę później, po odprawie i otrzymaniu wizy, połączyłam się z darmowym na Naricie wi-fi. „Hello Japan – my old friend!” - napisałam na Facebook'u.

Ok, no to teraz mała przerwa, łyk wody, onigiri – dużo onigiri, toaleta, wymienić trochę kasy, doładować Suica i ruszamy dalej. I tu mój zapał został ostudzony, bo prawdopodobnie ze zmęczenia i różnicy ciśnień, dostałam krwotoku z nosa. Solidnego. Nie powiem, zestresowało mnie to, zwłaszcza, że ostatni raz coś takiego działo mi się jak byłam dzieckiem. No ale nic, kupiłam sobie wodę z lodówki i jechałam pociągiem trzymając ją na czole. Znowu wyglądałam dziwnie. ;) Nic nowego. 

Gdy pierwszy raz stanęłam na japońskiej ziemi, byłam bardzo podekscytowana, teraz natomiast czułam się jakbym wróciła do siebie, po dłużej nieobecności. Nie do obcego kraju tylko do jednego z „moich” miejsc. Toteż tym razem nie jechałam z nosem przyklejonym do szyby pociągu tylko ze stoickim spokojem pochłaniałam kolejne onigiri (i balansowałam butelką na głowie). Fajne uczucie.

Co było później? Po kilku przesiadkach dotarliśmy do naszej stacji. Wspominałam już o tym we wpisie o sklepach "wszystko za 100 jenów":

Trzeci maja, koło godziny 14:00. Wysiedliśmy właśnie z metra na stacji Ekoda. (...)

Udało nam się w końcu wytarabanić ze stacji z naszymi tobołami i ruszamy w drogę do mieszkania. Słońce pięknie świeci i mimo, że jest trochę za ciepło, każde z nas ma pod swoją opieką prawie 30 kg bagażu, a przed nami spacerek na około 15 minut, to humory mamy dobre (...).

Przed wyjazdem kupiłam sobie „sunącą” walizkę czyli taką na czterech kółkach, Luby też taką ma. Jego walizka to skrzynka, twarda i mocna. Moja natomiast jest częściowo twarda, a częściowo nie. Już za minut parę okaże się, że to będzie problem.

Przesuwamy się powoli na przód, a nasze nadejście zwiastuje mało subtelny dźwięk powstający w wyniku spotkania kółek i tokijskiej ulicy. I tak sobie radośnie jedziemy aż tu nagle moja walizka ukochana zaczęła szorować spodem o beton. NOWA WALIZKA! W mieszkaniu okazało się, że owszem ma te 121 litrów i da się ją jeszcze powiększyć, ale najwyraźniej producent założył, że te zapakowane 121 litrów będzie lekkie… Dno walizki, tam gdzie jest zamek, się ugięło pod cięzarem ubrań i prezentów i okazyjnie szorowało o bruk. Całe szczęście, że się dziura nie zrobiła.

Co tu zrobić? Gdzie iść? Oczywiście, że do sklepu stujenowego (100円ショップ, Hyaku En Shoppu).
Reszta tego wpisu tu.
 

Jak już Wam wspomniałam w pierwszym wpisie z tej podróży, mieliśmy dla siebie mieszkanie, bo Brat Lubego udał się na wycieczkę – m.in. do Azerbejdżanu, Kazachstanu itd. Na ponad miesiąc. Taka podróż pomiędzy pracami i przed wyprowadzką z Tokio.

Po prysznicu i niezbędnej drzemce, z której obudziło mnie moje pierwsze w życiu trzęsienie ziemi (TAK! Jak byłam pierwszy raz w Japonii to trzęsienia mnie omijały – były zawsze w innej części kraju niż my). Nie było to najprzyjemniejsze uczucie. Trochę tak jakby ktoś podszedł bardzo cichutko do łóżka na którym śpisz i później bardzo ostro zatrząsnął ramą łóżka. Właściwie szarpnął. To było dość słabe i króciutkie trzęsienie… to co dopiero taka dziewiątka? Wolę sobie tego nie wyobrażać!

Co dalej? 

- spacer po wieczornych uliczkach Ekody



- pyszna kolacja w miejscu, w którym spotykają się tubylcy, a nie gaijini 






- wizyta w supermarkecie. :)



A Wy co byście robili pierwszego dnia po przylocie do Japonii? :)



c.d.n.

Spis wszystkich tekstów z Japonii + mapka: KLIK
Spis wszystkich tekstów o Japonii: KLIK

PS nowe wpisy w prawie każdą środę ;)
PS2 wpisy "zdjęcia tygodnia" co poniedziałek.

Zasubskrybuj by otrzymywać informacje o nowych wpisach bezpośrednio na e-mail! Kliknij! :)

all rights reserved :) ®

Komentarze

  1. super mi się to czyta, chcę jeszcze!!! :) chyba moje największe marzenie żeby tam pojechać ♥ z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy :) serdecznie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo się cieszę :D Dzięki za motywację! <3

      Usuń
  2. Niby dopiero niedawno byłam, a już cholernie tęsknię znowu! :D
    I chyba za każdym razem podobnie przeżywam wszystko. Buziaki!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania! <3 (Maniacy gramatyczni, reklamy, czytanie bez zrozumienia i hejty nie są mile widziane. :)