Postanowiliśmy z Lubym zrobić sobie przerwę od japońskiego jedzenia i poczuć się chwilę jakbyśmy byli w USA. Wybraliśmy się do Taco Bell w Shibui. Przed wejściem do knajpy zszokowała nas kolejka. Długa kolejka. Kolejka, która stała zawinięta na ulicy. Coooo? To może jednak zrezygnujmy?! Komu się chce stać? Z drugiej strony, zaczynało padać, a my byliśmy głodni i zmęczeni. Poza tym, stojący przed nami ludzie dość szybko znikali w drzwiach lokalu. Postanowiliśmy jednak spróbować.
Chmurzy się. |
W środku, po szybkiej analizie menu, przyjęliśmy taktykę, że Luby kupuje, a ja, jako bezczelna białaska, dopadnę jakiś stolik. Poszło mi znacznie szybciej niż Y. ;)
Jedzenie, jak jedzenie. Było ok, chociaż żadne z nas nie zemdlało z wrażenia. Za to Wi-Fi mieli.
Ku naszemu zaskoczeniu, sytuacja na zewnątrz zaczęła się dramatycznie zmieniać. Otóż przyszedł tajfun. I o ile był jeszcze w miarę spokojny gdy wychodziliśmy na ulicę, chwilę później wiatr rozszalał się jak opętany. Niedawne nawałnice z okolic Rytla (jestem z okolic Rytla), burza niekończących się błyskawic (w życiu takiego czegoś nie widziałam), ulewa, nienadążające zbierać wody studzienki i silny wiatr przypomniały mi o tej tajfunowej pogodzie. Co prawda, to co spotkało nas w Tokio, to było nic w porównaniu do wichury sprzed 2 tygodni, ale jednak.
Plan po Taco Bell był taki, by pochodzić trochę po Shibui wieczorową porą. Jednak z okazji nagłej zmiany pogody, biegnąc razem z wszystkimi do najbliższej stacji metra, zrezygnowaliśmy ze spacerowania. Pod ziemią był tłok, jednak szybko się rozpierzchnął. By dojść na „naszą” stację należało zejść schodami w dół. Z tym, że te schody bardzo szybko zamieniły się w wodospad… Podjęliśmy więc szybką decyzję sforsowania wody, wydostania się na powierzchnię ziemi i zmianę kryjówki. Gdy, mokrzy po kolana stanęliśmy na chodniku, Luby nagle zawołał „karaoke!”
Tak wygląda Shibuja jak się biegnie ;) |
I tak oto, w poszukiwaniu schronienia, znaleźliśmy się w przybytku oferującym mini pokoiki do śpiewania. „Tylko, ze ja nie śpiewam…”, stwierdziłam. Okazało się jednak, że po trzech ume-shu moje podejście się zmienia, zwłaszcza gdy jesteśmy tylko we dwoje. Zabawa była przednia. Karaoke świetnie odstresowuje. Samej najlepiej śpiewało mi się „Born This Way” Lady Gagi, a razem odkrzyczeliśmy kilka piosenek Maroon 5.
Po dwóch godzinach zawodzenia, picia i śmiechu, wykończeni postanowiliśmy zakończyć imprezę. Okazało się, że ulewa byłą tak silna, że zalało parter baru karaoke! Woda sięgała pierwszego stopnia schodów (czyli trochę powyżej kostki). Obsługa bezskutecznie starała się doprowadzić miejsce do stanu używalności. Był też problem z prądem i zasięgiem więc płatność kartą zajęła nam wieki.
Metro też było podtopione, ale jednak, jak na Japonię przystało, uporano się z problemem szybko. ;) Co prawda w domu byliśmy o 2:00 w nocy zamiast o 22:00, ale nie wspominam tego wieczoru źle. Humory mieliśmy dobre. :)
c.d.n.
all rights reserved :) ®
Komentarze
Prześlij komentarz
Zapraszam do komentowania! <3 (Maniacy gramatyczni, reklamy, czytanie bez zrozumienia i hejty nie są mile widziane. :)