Podróż w odcinkach: Japonia (10) czyli Wu wśród Wiśni


Zmęczenie. Totalna niemoc opanowała wszelkie członki mojego ciała. I ani rusz. W końcu się jednak wygrzebałam. Wyszliśmy. Wolno. Luby ciągnął mnie za rękę jak małą dziewczynkę, która uparła się, że NIE dzisiaj do przedszkola nie pójdę. No cóż. Najwyraźniej zmiana klimatu, strefy czasowej, przesilenie wiosenne i godziny chodzenia w końcu dały o sobie znać. Luby zawyrokował! Idziesz na masaż. To poszłam (nie od razu).


Pojechaliśmy do Ikebukuro, na stacji metra Luby przewertował gazetkę z promocjami (gruuuuba) i znalazł. Zadzwonił i umówił na za jakiś czas


Czyli co?

Czyli szybki lunch. Nie mam jednak zdjęć, bo Starsza Pani, która nas obsługiwała albo nie lubiła obcokrajowców albo mieszanych par… wolałam się nie narażać. W każdym razie była wyjątkowo niesympatyczna. Trudno. ;) Jednak... podejrzewam, że mnie podtruła, bo się dziwnie czułam po wyjściu.

Ikebukuro

Masaż – 70 min, Duży Pan, 120 zł i obsługa niemówiąca po angielsku. Luby poszedł na spacer, a ja zostałam sama. Duży Pan zawołał innego, Malutkiego Pana na pomoc, bo jak tu wytłumaczysz gajdzince, co ma robić? Malutki Pan też sobie nie poradził – zawołali więc Panią. Pani umiała jedno słowo po angielsku. Change! [czendżiii - japangrish] - usłyszałam i Pani podała mi malutką paczuszkę. OK! – odpowiedziałam elokwentnie i zostałam sama. Sala podzielona na małe boksy, które oddzielono szczelnymi zasłonkami. Półmrok i snująca się relaksacyjna muzyka. Obok mnie łóżko do masażu i kosz na rzeczy. Otwieram paczuszkę, a tam majtki. Mój masaż miał być przeprowadzony z użyciem olejków i w wersji nieubranej (to wcale nie jest takie oczywiste, bo spora część dostępnych masaży jest przez kocyk/kołderkę). No dobra, to się rozebrałam, ubrałam galotki i zawołałam Dużego Pana. Nie powiem, zastanawiałam się jakiś czas czy jestem na 100% bezpieczna… czy zaraz nie wyskoczy ktoś zza zasłonki i nie stanę się gwiazdą pornola? Pan jednak bardzo profesjonalnie zajął się moim ciałem i bardzo nie chciałam wychodzić po tych siedemdziesięciu minutach. BARDZO. Po masażu nic, absolutnie NIC mnie nie bolało za to chciało mi się strasznie spać. No ale cóż. Luby czekał, a w planie było jeszcze parę rzeczy… 

Poszliśmy jeść gyozę (pierogi) i coś z jajka na ryżu:







Luby pokazał mi też swój ex-uniwersytet (fajny, nie?):




No dobra, co dalej? Sunshine City (nadal Ikebukuro)! To właściwie nic innego jak centrum handlowe. Plan był taki: stujenowy sklep (kupiłam tu idealny zmywacz do paznokci, ale o tym kiedyś później), akwarium i wieża widokowa. Nie byliśmy w akwarium i do teraz nie wiem jak to się w ogóle stało. Chyba żeśmy zapomnieli. XD

Wieża… to wg oficjalnej strony czwarty najwyższy budynek w Tokio. Ma 251 metrów i wstęp jest niestety płatny. Widoki jednak przednie, m.in. Fuji. Ino, że padało i była mgła. He he.






Oczywiście wiadomo, że trzeba iść zrobić siusiu na dwustu pięćdziesięciu jeden metrach. A co. Piszę o tym dlatego, że w tej toalecie doświadczyłam trzęsienia ziemi. Ja wiem, że mówiłam i cały czas mówię, że nie było trzęsień jak byłam w Japonii, bo tak naprawdę to nie było takiego prawdziwego, mocniejszego (dziękuję za to Bogu nadal ;). Nooo więc jak oddawałam się czynnościom sedesowym to zaczęły drżeć drzwi od kabiny, a mi się zaczęło kręcić w głowie. Wyleciałam stamtąd migiem, bo bałam się czy aby te 251 metrów za chwilę się nie rozkołysze, a wolałam jednak trzymać się wtedy Lubego. Jednak nie. To był tylko taki malusiuni wstrząsiczek. Noooo cóż, nie oszukujmy się, jakby był mocniejszy to pewnie połowa zwiedzających (łącznie ze mną) zobaczyłaby jeszcze raz swój lunch. Im wyżej buja (a budynki odchylają się nawet o kilka metrów) tym więcej ludzi… nie czuje się najlepiej. Japończycy mają pewnie jakiś super sposób czyszczenia przygotowany na takie sytuacje. ;)

Ludzie za to sobie w spokoju spali:


Tokyo Dome - stadion baseballu i miejsce koncertowe, otwarty w 1988 i ma prawie 50 000 miejsc. Fani j-popu czy j-rocku często pewnie o tym przybydku czytali. ;)

Na wieczór byliśmy umówieni z Bratem Lubego na kolację. Po wizycie w Sunshine City było jeszcze trochę czasu więc Luby pobiegł do księgarni, a ja poszłam na deszczowy spacerek.



A co na kolację? Ryba Fugu (to ta trująca), którą niewielu kucharzy (licencja) umie przyrządzić nie zabijając przy okazji klientów (tata Lubego też ją gotuje chociaż licencji nie ma…….). Zjadłam jeden kawałeczek. Smakuje jak ryba. Oczywiście Panowie się zajadali bez opamiętania, a ja za to wkręciłam sobie, że się zatrułam i zaczęło mi się kręcić w głowie. Nie komentujmy tego.

Fugu


Shabu schabu – w garze na stole gotuje się woda. Wrzuca się do niej warzywa i mięso i po kilku minutkach można jeść. Robi się to tak: najpierw garść zielska, a po chwili każdy bierze sobie plasterek (cieniutki) mięsa w pałeczki i moczy. Moczenie nie przebiega jednak w sposób statyczny – mięsem trzeba przesuwać w wodzie w jedną i w drugą stroną i przy okazji mówić: schabu, schabu. Kazali to mówiłam. 

Jeden z lepszych posiłków jaki tam zjadłam. Mięso ze świnki i z krówki. Miłość.






c.d.n.


Wu wśród Wiśni: 12345678, 9, 10, 11, 12, 13



 
dziękuję za wypowiedź

all rights reserved :) ®
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

Komentarze

  1. ten gliniany garnek na zdjęciach przypomina tajine

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no wygooglałam sobie tę tajinę i faktycznie, przypomina ;)

      Usuń
  2. Hehe, trzęsienie ziemi na kibelku;] Zawsze chciałem przeżyć takie lekkie trzęsienie ziemi i zobaczyć jak to jest :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to trzęsienie by nie spełniło Twoich oczekiwań. Prawie nikt go nie zauważył nawet XD. To tylko ja taka porąbana jestem.

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. ooo, profesjonalny masaz. musze dopisac sobie to na liste marzen. uniwersytet przepiekny, pamietasz moze nazwe? obejrzalabym wiecej zdjec i poczytala nieco na jego temat. inspirujący!
    jeny, przydalyby sie tu sklepy stujenowe. czasem, zeby kupic najprostsza rzecz musze sie nachodzic po miescie i wykosztowac. albo na przyklad zamawiac matche od wery! : )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. masaż = szczęście <3

      Uni się zwie Rikkyo. ;)

      Matcha - no wiadomo, nie ma problmu :)

      love sklepy stujenowe - tyle ciekawych rzeczy i co wazniejsze jakościowo dobrych! fajne miejsce.

      Usuń
    2. sorry za ten potrójny komentarz. wysyłałam go z telefonu i odświeżyłam chyba stronę niepotrzebnie. dzięęęki za nazwę, za matchę też! aaa i zerknij na osowiałą-sowę, bo tam dobre wieści dla Ciebie : D

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  6. na taki masaż to ja również bym się wybrała!
    chodź, perspektywa bycia otoczoną przez nie mówiących słowa kolesi, prawie naga, jest trochę przerażająca :DD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. na szczęście panował pełen profesjonalizm :D w takim salonie z licencją to chyba raczej bezpiecznie jest - tak przynajmniej wyśmiał mnie mój chłopak jak zgłaszałam obiekcje, co do pozostania samemu. ;P

      Usuń
  7. omu-rice musial byc smaczny :) ( mi strasznie posmakowal podczas mojej wizyty z japonii )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no mi własnie średnio zasmakował dlatego, go za bardzo nie opisałam ;P Luby za to był szczęśliwy, że dostał dokładkę. hehe :D

      Usuń

Prześlij komentarz

Zapraszam do komentowania! <3 (Maniacy gramatyczni, reklamy, czytanie bez zrozumienia i hejty nie są mile widziane. :)